
Smoczy strażnik – 9: Iskra w mroku
Niebo nad Cytadelą zasnuły smugi ciemności, jakby ktoś przeciągnął przez nie cień ogromnego skrzydła. W powietrzu unosiła się cisza – nie ta spokojna, kojąca, lecz pełna napięcia. Jak przed burzą, która nie grzmi, ale skrada się w milczeniu.
Smoki zamilkły.
Wodospady przestały grać swoją poranną melodię. Kryształy świecące na wieżach zgasły lub migały nieregularnie. Powietrze zgęstniało jak dym – lecz nigdzie nie było ognia.
A potem nadszedł cień.
Nie fizyczny. Niewidoczny dla oczu wprost. Ale obecny. Otulił Cytadelę jak mgła, wpełzł do komnat, wcisnął się w myśli.
Pierwszy zareagował młody smok o imieniu Talun. Zatrzymał się nagle na korytarzu i upadł, drżąc. – On – zabiera mi skrzydła! – wyszeptał z przerażeniem. – Nie mogę ich poruszyć!
Inna młoda smoczyca zaczęła krzyczeć. Widziała, jak jej matka znika w dymie, odwracając się od niej plecami. Glaciena zamknęła oczy i zaczęła drżeć, widząc, jak lód pod jej łapami pęka i topnieje, jakby całe jej życie się rozpuszczało.
To nie były sny. To były iluzje stworzone z lęków. Prawdziwe, bo powstające w sercach smoków. A cień Umbrena tylko je wydobywał i wzmacniał.
Nikt nie wiedział, co jest prawdą. I właśnie to było najstraszniejsze.
Tymczasem, daleko od Cytadeli, Lumo leciał wraz z Flavią nad Doliną Run. Mieli zbadać starą przełęcz, gdzie podobno Umbren pozostawił ślad – miejsce, w którym nie rosła żadna roślina, a ziemia miała kolor popiołu.
Lumo czuł się silny. Skoncentrowany. Wreszcie miał wrażenie, że robi coś naprawdę ważnego.
Ale wtedy Flavia zaczęła zwalniać. – Flavio?
Nic.
– Flavio, co się dzieje?
Flavia nagle skręciła ostro w prawo i niemal zderzyła się z masywem skalnym. Musieli awaryjnie lądować na płaskowyżu.
– On wszedł do mojej głowy – wyszeptała, drżąc. – Pokazuje, że cię tracę. Że zmieniasz się w cień. Że lecisz razem z nim…
Lumo spojrzał na nią przerażony. Flavia zawsze była opoką. Mocna. Nieruchoma. Teraz wyglądała jak mały, przerażony smok, który nie wiedział, w co wierzyć.
– To nieprawda – powiedział Lumo, siadając obok. – Nic z tego nie jest prawdziwe. On ci to pokazuje, bo wie, że się boisz.
Flavia spojrzała na niego przez łzy. – A ty się nie boisz?
– Boję się – odparł cicho. – Ale nie dam mu wejść do mojego umysłu. Bo wiem, kim jestem.
Po powrocie do Cytadeli, zanim zdążyli dotrzeć do swojej groty, z oddali nadbiegł młody smok z błękitnym kamieniem na szyi.
– Lumo! – zawołał. – Rada cię wzywa. Natychmiast. Musisz… musisz iść.
Lumo zamarł.
To jedno zdanie zmieniło wszystko. To był ten moment. Ten, o którym marzył od zawsze. Zostać wezwanym. Zauważonym. Uznanym.
I właśnie w tej chwili poczuł coś, czego się nie spodziewał. Strach.
– A jeśli… – zaczął, ale nie dokończył.
Flavia spojrzała mu w oczy. – To nie czas na pytanie „dlaczego”. To czas, by działać.
Lumo skinął głową. Ale jego skrzydła drżały. Nie z zimna. Z obawy, że teraz naprawdę nie ma już odwrotu.
Sala obrad Cytadeli nie przypominała już miejsca, które Lumo znał z opowieści. Zamiast światła i majestatu — panował półmrok. Kryształy na ścianach świeciły słabo, niektóre tylko pulsowały niczym zanikające serca. Część ław była pusta. Inne zajmowali smoczy Strażnicy z przygaszonym wzrokiem, jakby nikt z nich nie spał od wielu dni.
Lumo wszedł ostrożnie, czując każdy krok w łapach.
Na środku sali, wokół mniejszego kręgu z czarnego kamienia, siedzieli najstarsi: Glaciena, Rokan, Seravax, a nieco dalej – Venturo. Tylko jego wzrok był jasny i skupiony.
– Lumo – odezwał się Seravax. – Wezwaliśmy cię, bo cień… nie dotyka ciebie tak, jak nas.
– Dlaczego? – zapytał Rokan. – Dlaczego on nic mu nie robi?
– Może dlatego, że nie ma w nim strachu – mruknęła Glaciena.
Venturo wstał i przeszedł na środek sali. Jego ruchy były spokojne, płynne. Mówił cicho, ale każdy słyszał.
– Umbren nie atakuje ogniem. Ani lodem. On budzi to, co już mamy w środku. Strach. Żal. Złość.
– I co to ma wspólnego ze mną? – zapytał Lumo, nieco zbyt ostro.
– Ty też to masz – odparł Venturo. – Ale potrafisz przyznać, że się boisz. A to czyni cię silniejszym niż tych, którzy udają, że są niepokonani.
W sali zapadła cisza.
– A więc co… mam was uratować? – zapytał Lumo.
Nikt się nie odezwał.
Lumo spojrzał na Rokana – kiedyś największy wzór odwagi, teraz bez słowa. Na Glacienę – surową i chłodną, która spuściła wzrok. Na Seravaxa, który jak cień sam wyglądał.
I wtedy… się przestraszył.
Nie dlatego, że mógł zawieść. Ale dlatego, że nie było już nikogo, kto mógłby podjąć to za niego.
– Ja… ja nie wiem, czy potrafię. – Głos Lumo zadrżał. – To nie gra. To nie zabawa. Ja… się boję.
Venturo uśmiechnął się lekko. – I bardzo dobrze – powiedział. – Bo tylko głupcy nie czują strachu. A prawdziwa odwaga to decyzja, by działać mimo niego.
Późnym wieczorem Lumo usiadł z Chlapkiem na jednej z wież Cytadeli. Poniżej światła migotały, a w oddali, za czarnym pasmem gór, niebo było ciemniejsze niż kiedykolwiek.
– Wiesz – powiedział cicho Lumo – przez całe życie myślałem, że odwaga to brak strachu.
– Ja całe życie myślałem, że odwagi nie potrzebuję – odparł Chlapek. – Bo jak się jest małym i śliskim, to wystarczy biegać szybko i trzymać się dużych smoków.
– A teraz?
– Teraz… boję się bardziej niż kiedykolwiek. Ale jak chcesz, to pójdę z tobą.
Lumo spojrzał na niego ze zdumieniem. – Naprawdę?
– No… chyba że to miejsce będzie zbyt zimne. Albo wilgotne. Albo pełne zaklęć. Ale tak, generalnie — tak.
Lumo uśmiechnął się. Spojrzał w stronę północnych gór.
I wtedy ją zobaczył.
Iskrę. Małą, jasną, złotą kropkę, która rozświetliła niebo na sekundę, jakby ktoś otworzył drzwi pośród cieni.
– Jutro wyruszamy – powiedział.
I w tej jednej chwili wiedział, że nie musi już udowadniać, że nie czuje strachu. Wystarczy, że zrobi krok naprzód, nawet jeśli się boi.




