
Szymańscy w mieście – Brak prądu
Śnieg sypał gęsto, miękki jak mąka, i cicho osiadał na parapetach. W mieszkaniu cioci Ani było zwyczajnie: z kuchni dobiegał szmer mieszania łyżką, na stole rosła układanka z puzzli, obok Jakub kończył misterną wieżę z klocków, a Pola szkicowała w zeszycie zimowe balkony – prostokąty z koronami śniegu. Antek, z wysuniętym językiem, uparcie kręcił gałką starego radia, które trzeszczało jak ognisko z własnym zdaniem.
– Jeszcze ciut w lewo… – mamrotał. – I będziemy mieć idealny koncert trzasków.
Tata przewrócił stronę gazety, cmoknął, jakby dogadał się z wieściami, po czym spojrzał ponad okularami na dzieci.
– Kolacja za dziesięć minut! – zawołała mama z kuchni. – Kto nakrywa?
– Ja! – Julka podskoczyła, wzięła serwetki i trzy talerze naraz, co od razu skończyło się tańcem porcelany na czubkach palców.
I wtedy – klik. Jakby ktoś zamknął na suwak całą jasność świata. Światła przygasły, radio zamilkło, a mieszkanie wypełniło się ciszą.
– Zgasło! – wyszeptał Antek, jakby bał się obudzić ciemność.
Za oknem latarnie także zniknęły; ciemny park wyglądał jak wielki koc bez wzoru. Przez sekundę wszyscy słyszeli tylko wiatr i swoje oddechy. Potem od strony kuchni rozległ się spokojny głos mamy:
– Spokojnie, pewnie awaria. Mam świeczki.
Tata odłożył gazetę, wstał bez pośpiechu i pomaszerował do kredensu. Po chwili na stole zapłonął pierwszy płomyk, potem drugi. Ciemność cofnęła się o krok, a ściany nabrały ciepłego, miodowego koloru.
– Ooo – powiedziała Pola, przybliżając szkicownik. – Patrzcie, jak światło robi złote brzegi.
– Wygląda jak… noc w środku kominka – dodała Julka z zachwytem.
Mama przyniosła jeszcze dwie grube świece w słoikach i jedną w metalowym świeczniku po babci. Zapach wosku i cynamonu rozlał się po pokoju. Ktoś postawił emaliowany czajnik na kuchence gazowej, która, jak na starego przyjaciela przystało, zaskwierczała posłusznie.
– Skoro prąd wziął wolne, to my też zrobimy sobie przerwę – mruknął tata. – Wieczór bez… wszystkiego, co brzęczy.
– Ale z herbatą! – dodała mama. – I kocami.
Antek, już odważniejszy, wsunął dłonie między świecę a ścianę, poruszając palcami. Na ścianie zamachał cień smoka.
– Uwaga! Smok prądożerca nadciąga! – ryknął, a jego smok połknął cień kaktusa w doniczce.
– To ja będę królikiem, który ratuje instalację! – Julka ułożyła dłonie w uszy i zaszczebiotała bohaterskim głosem.
– W takim razie potrzebujemy sceny – oznajmiła Pola. – Teatr cieni, wersja ekspresowa. Reżyseria: ja.
W trzy minuty powstała kurtyna z prześcieradła przewieszonego przez dwa krzesła. Jakub zmrużył oczy, oceniając ustawienie światła.
– Jeśli przesuniemy świeczkę o dwadzieścia centymetrów, cienie będą ostrzejsze. I bardziej dramatyczne.
– Dobrze, panie inżynierze – skinęła głową Pola. – Aktorzy, na miejsca. Tytuł sztuki: „Zaginione światło”.
Opowieść poszła lawinowo. Cień smoka wykonanego przez Antka planował porwać wszystkie żarówki, królik Julki próbował je odnaleźć, a tajemnicza księżniczka – Pola – okazała się być… latarnią morską. Tata dodawał burze na garnkach, mama syczała jak wiatr przez szczeliny. Gdy królik wreszcie dogonił smoka i zapytał, po co mu tyle światła, smok odpowiedział cieniem, że „ciemność też bywa samotna” na co wszyscy wybuchnęli śmiechem.
– Dobra – powiedziała po chwili Julka, łapiąc oddech. – Teatr był wspaniały. Ale… a gdyby teraz po prostu… opowiedzieć coś?
Zapadła najmiększa cisza świata. Świece migotały, czajnik pogwizdywał, a koc, w który zawinął się Antek, szeleścił jak śnieg.
– Opowieści przy świecach – powtórzył tata. – Najstarsza gra rodzinna na świecie. Zaczynamy?
Julka przytuliła kolana, Pola usiadła po turecku, a Jakub przesunął latarnię tak, by płomienie odbijały się w ich oczach. Mama rozstawiła kubki – herbata z plasterkami pomarańczy pachniała świętami, choć świąt nie było.
– Kto pierwszy? – zapytała, nalewając cienką strużką.
– Ja – powiedziała Julka cicho, ale pewnie. – Mam historię o… małej żarówce, która bała się ciemności.
Antek wyprostował się, jakby usłyszał sygnał do startu. Pola przymknęła powieki, gotowa widzieć wszystko w wyobraźni. Jakub zanotował tytuł w zeszycie: „Opowieści w ciemności – sesja pierwsza”.
Julka odchrząknęła, wzięła łyk herbaty i zaczęła:
– Była sobie żarówka, maleńka jak pestka i trochę nieśmiała. Mieszkała wysoko, w latarni nad rzeką, i co wieczór drżała, bo kiedy gasła, myślała, że znika cały świat…
Słowa popłynęły miękko, razem z parą znad kubków i tańcem płomieni. Ciemność nie była już taka czarna.
Julka mówiła spokojnie, a jej głos był miękki jak ciepłe mleko.
– …i wtedy żarówka odkryła, że nawet gdy gaśnie, nie znika światło – tylko się chowa w gwiazdach. Bo każda noc ma swoje małe światełka, które pomagają jej się nie bać.
Kiedy skończyła, przez chwilę nikt się nie odezwał. Płomień świecy zatańczył na szkle, a potem Antek westchnął:
– To było… fajne. Ale moja historia będzie bardziej z przytupem!
Julka uśmiechnęła się i podała mu świecę, jakby przekazywała mikrofon.
– No dobrze, bracie, scena twoja.
Antek wyprostował się, zarzucił koc na plecy jak pelerynę i zaczął:
– Dawno temu żyła sobie świeczka-podróżniczka. Nie chciała siedzieć w jednym miejscu, więc wskakiwała do walizek, skrzynek i butów. Raz zapaliła się w namiocie pod górami, raz w pociągu, a raz w piekarni. Ale pewnego dnia trafiła do domu, w którym było zimno i ciemno, a dzieci się bały. I wtedy po raz pierwszy świeciła długo, cichutko… i już nie chciała nigdzie iść.
– Ooo – powiedziała mama z uśmiechem. – Bardzo dojrzała świeczka.
– Bo prawdziwy podróżnik wie, gdzie warto zostać! – dodał dumnie Antek.
Pola owinęła się szczelniej kocem. – Teraz ja. Moja będzie o chłopcu, który zgubił swój cień.
Tata kiwnął głową. – Słuchamy.
Pola mówiła cicho, ale z wyczuciem, jak ktoś, kto potrafi widzieć obrazy w słowach:
– Chłopiec zgubił cień w zimie. Myślał, że odszedł, bo dni są krótkie, a słońce za nisko. Szukał go wszędzie – na ścianach, w lustrze, na śniegu. I dopiero gdy usiadł pod lampą, zobaczył, że cień był tu cały czas. Tylko czekał, aż chłopiec znów zacznie się uśmiechać. Bo cień zawsze wraca do światła.
W pokoju zapadła długa cisza. Mama położyła rękę na jej ramieniu.
– Piękne, Pola. Naprawdę.
Julka nachyliła się i szepnęła: – To moja ulubiona historia dzisiaj.
Jakub chrząknął, bo najwyraźniej uznał, że pora na coś bardziej „technicznego”.
– A moja – zapowiedział – będzie naukowa. Nazywa się „Zegar, który tykał bez baterii”.
Wszyscy się zaśmiali, ale Jakub już rozpoczął:
– W pewnym domu zegar przestał działać. Wszyscy uznali, że się zepsuł, ale on dalej tykał. Bardzo cicho, tylko w nocy. Bo zapamiętał dźwięk swojego wahadła. Wiedział, jak to jest mierzyć czas, więc robił to z pamięci. I kiedy w końcu ktoś go otworzył, zobaczył, że w środku nie było baterii – tylko mała karteczka z napisem „Nie zapominaj, jak brzmi twój rytm”.
Julka aż cmoknęła z zachwytu. – Cudne!
– To było… mądre – przyznała Pola.
– To było fizycznie niemożliwe, ale bardzo poetyckie – mruknął tata, wywołując śmiech wszystkich.
W płomieniach świec coś się zmieniło. Cienie tańczyły już spokojniej, a mieszkanie stało się jak mała wyspa światła w oceanie nocy. Z kuchni pachniało herbatą z cynamonem i imbirem.
Mama usiadła obok dzieci. – Wiecie, moi drodzy, opowieści to też prąd. Tylko inny. Płynie przez ludzi.
Julka przytaknęła poważnie. – I nie da się go wyłączyć.
Tata spojrzał na zegarek, który i tak nie działał bez prądu, i westchnął.
– Ciekawe, ile jeszcze potrwa ta awaria.
Jakby na zawołanie, w tym samym momencie żarówki mrugnęły, a potem rozbłysły. Wróciło jasne, elektryczne światło, aż wszyscy zmrużyli oczy.
– O! Prąd wrócił! – zawołał Antek. – Smok go oddał!
Ale nikt nie ruszył się z miejsca. Siedzieli jeszcze chwilę, otuleni w koce, w tym ciepłym, spokojnym świetle świec.
Julka westchnęła. – Trochę szkoda. W ciemności było jak w bajce.
– Bo to była bajka – powiedziała mama i zgasiła górne światło, zostawiając tylko jedną świecę na stole.
Tata podniósł brew. – Może wprowadzimy nową rodzinną tradycję. Raz w tygodniu: wieczór bez prądu.
– Tak! – zawołały dzieci chórem.
Antek dodał: – I zawsze z herbatą i świeczką-podróżniczką!
Świece trzepotały ostatnim płomieniem, jakby chciały przytaknąć. A za oknem padał śnieg – cicho, spokojnie, w rytmie ich własnego światła.




